W 1895 roku do Berlina zawitał będący wtedy u szczytu kariery, 48-letni Bolesław Prus. W mieście tym, nazwanym przez niego przebywał od 7 maja do 16 czerwca. Bolesław Prus – właściwie Aleksander Głowacki pisał pod literackim pseudonimem, który związany był z rodowym herbem „Prus I”. Jego reportaże drukował Kurier Warszawski. 17. maja roku 1895 – Przez Kostrzyn przejeżdżał Bolesław Prus. W swoich „Kartkach z podróży. Berlin”, tak opisał miasto: „...jesteśmy w, Kostrzyniu, fortecy zbudowanej przy ujściu Warty do Odry. Z okien wagonu widać dużo wody, dwa żelazne mosty i bastion...”. I dalej „...Dzisiaj Kostrzyn posiada ze 17 tysięcy mieszkańców, fabryki maszyn, cygar, słodu, krochmalu. Jest tu także młyn parowy, browar, fabryki wyrobów miedzianych i mosiężnych...”.
Z TORUNIA DO BERLINA. Fragmenty.
„ ...Tymczasem zegarek pokazuje trzecią z rana, a nasz pociąg już wjechał w granice Brandenburgii. Na dworze pochmurno, deszcz pada. W przedziale II klasy moi towarzysze śpią; w I klasie sterczy bezsenny „junkier" ze sztywnym karkiem i podniesionymi w górę ramionami; nareszcie, w III jadący Niemcy rozmawiają tym samym głosem równym, spokojnym i nudnym. Mnie coraz silniej nurtuje ciekawość zobaczenia nowego kraju i przypominają mi się dziecinne lata, kiedy pierwszy raz będąc w teatrze, z gorączką czekałem na podniesienie kurtyny. Robi się szaro. Przytulam twarz do okna i za zmoczonymi szybami widzę — niby ogromną łąkę, a na niej dużą wodę. Ale czy to jezioro, czy rzeka? jeszcze nie mogę poznać.
Poranne światło wzmacnia się. Pociąg nasz pędzi ku zachodowi przez równinę, na której od północy wznosi się długie i nieprzerwane pasmo wzgórz na kilka piętr wysokich, od południa zaś widać rzekę, która to zbliża się, to oddala od kolei. Zaczynam odróżniać łąki od pól, widzę domy, jakich u nas nie budują, sznury drzew, oczywiście sadzonych ludzką ręką, żywopłoty....
Około 4 rano stajemy w jakimś mieście, z którego utkwiło mi w pamięci kilka gmachów, zapewne fabryk wybudowanych z cegły czerwonej i żółtej. Na lewo, w dole, widać rzekę szeroką na pół Wisły, ale zasypaną taką ciżbą tratew, czółen i berlinek, jakiej u nas nigdy chyba nie bywa. Na zielonym brzegu leżą ogromne stosy żółtych tarcic. Miasto jeszcze śpi, ale około naszego pociągu czuć ruch ludzi, słychać ożywione rozmowy, szczęk naczyń... Wychylam się i widzę, że ze stacyjnej restauracji wysłano gorącą kawę czarną, którą z wielkim apetytem piją podróżni przeważnie z III klasy.
I II klasiści nie pili trunku; oczywiście wiedzieli, co o nim trzymać. Ale ja skosztowałem owej kawy, która pomimo lekkości orzeźwiła mnie. Czując, że mi raźniej na świecie, zwracam się do stojącego obok staruszka z zapytaniem: jak się nazywa miasto, w którym jesteśmy?
Był to starowina mały, suchy, w ciemnoszarym paltocie. Miał twarz wygoloną, pęk siwych włosów na podbródku, ręce założone w tył. Na moje pytanie nie zaraz odezwał się, lecz zwrócony do mnie bokiem przez kilka chwil rozmyślał. Potem odpowiedział prędko i nagle:— Landsberg ... — wciąż stojąc do mnie bokiem z rękoma założonymi w tył. Opryskliwy staruszek tak mi się przecież podobał, że byłbym go uściskał. W ogóle od kilku godzin zaczynają mi się podobać Prusacy za to, że każdy jest taki wyraźny junkier — to junkier, piwowar — to piwowar …
Chociaż popełniłbym istotnie komiczną pomyłkę, gdyby i ów piwowar, i sztywny junkier, i mały staruszek, a nawet żołnierz i konduktor, gdyby wszyscy ci, których uważam za „typowych Prusaków"byli najzwyklejszymi Polakami. Śp. hrabia Emil Olizar często mawiał, że polski szlachcic przede wszystkim chce pokazać się tym, czym nie jest. A kto zaręczy, że i polskie mieszczaństwo nie uległo tej chorobie? Jeżeli miasto, pod którym stoimy, jest Landsbergiem, w takim razie ta pełna statków rzeka jest Wartą. Z jak daleka przypłynęła ona tutaj, nieboga! Od Częstochowy przez Sieradz i Konin do Pyzdrów, a stamtąd przez Poznań do Landsberga, ażeby niedaleko stąd utopić się w Odrze.
O znaczeniu tej rzeki dla pruskiego handlu świadczą następne cyfry: W r. 1892 Wartą pod Kustrinem przepłynęło w górę i w dół rzeki około 2600 statków naładowanych, a 1300 pustych; wszystkie zaś razem przewiozły 18 milionów pudów towaru. Prócz tego, w dół rzeki przejechało 16 i pół miliona pudów drzewa w tratwach. Co się tyczy Landsberga, ma on 25 tysięcy ludności, browar, garbarnię, młyn, fabrykę tytuniu, mydła i świec, kotłów parowych, nareszcie — targ na wełnę i zboże.
Po krótkim postoju wyruszamy. Z tego miejsca do Berlina jest około 120 wiorst i dwie godziny jazdy. Pomimo chmur na niebie zaczyna być widno na ziemi; ludzie jeszcze śpią, ale w niektórych domach już płoną ogniska kuchenne. Nie potrzeba zbyt silnego wytężenia uwagi, aby poznać, że kraj, który przejeżdżamy w tej chwili, jest bardzo niepodobny do naszych okolic.
Pomimo że u nas na jednym kilometrze kwadratowym mieszka 71 osób, a w Brandenburgii tylko 64, jednakże bez porównania więcej widzi się tu domów mieszkalnych aniżeli u nas. U nas kilkanaście minut można jechać pustym polem, na którym tylko zagony świadczą, że gdzieś w pobliżu znajdują się ludzkie siedziby. W Brandenburgii zaś co minutę, co kilka minut najwyżej, pociąg nasz przelatuje około jakiejś grupy domów.
Przyczynia się do tego niewątpliwie większa prędkość pociągów pruskich, które w tym samym czasie przebiegają dwa razy większą przestrzeń aniżeli nasze. Muszę jednak dodać, że po większej części patrzyłem tylko w jedną stronę i na południe wagonu. I miałem to wrażenie, że gdybym mógł jednocześnie wyglądać na obie strony, w prawo i w lewo, wówczas widziałbym budynki ciągnącsię obok kolei prawie nieprzerwanym łańcuchem. Może to jednak być złudzenie.
Wiejskie budowle tutejsze różne są od naszych. Można tu widzieć ogromne murowane wiatraki, fabryki, kościółki z czerwonej cegły z wysoką wieżyczką podobną do ostro zatemperowanego ołówka, czasem — nawet kamienice wśród pola, co wywołuje komiczny efekt. Folwarczek chłopski składa się tutaj z domu mieszkalnego i paru lub kilku budynków takich, jak: obora, stodoła, stajnia i chlew. Wszystko to ustawione dokoła niedużego dziedzińczyka i otoczone drzewami. Parę razy dostrzegłem w przelocie tak gęste i liczne krzaki bzu tureckiego, że wyglądały jak obłoki fiołkowej barwy, które zeszły na ziemię. Zdawało się, że nasz wagon napełnia się zapachem tych kwiatów.
U nas chata jest parterowa, drewniana, pod słomianym dachem. Tutaj domy są murowane lub półmurowane, z pięterkami, z dużymi oknami, dachem z dachówek albo tektury smołowcowej. Na jednym dachu ciemnej barwy widziałem rok 1893 ułożony z szafirowych tafelek. Dachy słomiane są tutaj tak rzadkie, że doznałem wzruszenia, gdy mi parę razy mignął taki przed oczami. Częściej widywałem stogi siana takie jak u nas i studnie z żurawiami jak nasze. Za to wóz z sianem wyglądał trochę inaczej: był większy, aniżeli u nas i... przykryty płótnem bodajże nieprzemakalnym. Jeżeli dom nie jest otynkowany, wówczas widać, że jego ściana składa się z grubej drewnianej kraty, w której miejsca puste wypełnia mur z cegły.
Nazywa się to „stylem przegrodowym" i jest niby przejściem od budowli czysto drewnianych do czysto murowanych. W stylu „przegrodowym" człowiek jeszcze nie dowierza cegle i wapnu, nie ma odwagi budować z nich ścian, lecz kawałki muru oprawia i ściska drewnianymi ramami. Nawet krajobraz brandenburski jest różny od naszego. Czasami przedstawia on równinę tak gładką jak u nas pod Iwangrodem, w kilka zaś minut później zamienia się na grupę wzgórz i dolin przypominających najbardziej faliste okolice lubelskie i radomskie. Niekiedy zdaje się, że nawet horyzont z powodu braku lasów na jego granicach jest większy aniżeli u nas. Wtedy żałujesz lasu, lecz zanim zdążysz westchnąć, pociąg wpada w las, ażeby po upływie kilku minut zostawić go za sobą. Najciekawiej jednak w porównaniu z naszymi wyglądają tutejsze pola. U nas jadąc koleją można widzieć kilko i kilkunastomorgowe płaty ziemi dzikiej, porośniętej takimi ziołami, którymi gardzi nawet nasze ubogie bydło. Tu wcale nie widziałem podobnych wygonów, ugorów, nieużytków, lecz pola dobrze porośnięte jęczmieniem i żytem albo — łąki, oczywiście uprawiane, poprzerzynane rowami itd.
Nasze pola leżące jedne obok drugich zlewają się z sobą i tworzą wielką jednostajną przestrzeń, na której gdzieniegdzie stoi zadumana dzika grusza. Tu przeciwnie, każde pole ma swoją indywidualność: jest bowiem oddzielone od innych sznurami drzew, jest ogrodzone. To stanowi charakterystykę tutejszych równin, że pomimo braku lasu znajduje się mnóstwo drzew. Stoją one gęsto wzdłuż gościńców, rowów, miedz... skutkiem czego równina brandenburska wygląda jak szachownica, nie jest pusta, lecz niby zaludniona.
Czy taki krajobraz złożony z linii równoległych, z kwadratów i prostokątów wysadzonych drzewami jest ładny? nie umiałbym powiedzieć. W każdym razie jest bardzo oryginalny i wielkim głosem woła na podróżnego: „Tu jest kraj pracy drobiazgowej, ciężkiej i uporządkowanej. Tu wszystko jest uporządkowane: nie tylko ludzie, ale drzewa, trawy, wody i bodajże nawet powietrze." Patrząc na te domy otoczone małymi, ale starannie utrzymanymi ogródkami, i na te sznury drzew w polach, długie chyba na dziesiątki wiorst, myślałem: „Oto naród, który kocha swoją ziemię, gdyż ją przyozdabia." Kto wie zresztą, czy drzewa stojące dokoła pól nie wchłaniają podczas lata elektryczności atmosferycznej i nie zabezpieczają urodzajów od gradobicia?
Tam, gdzie pole nie jest otoczone drzewami, są druciane płoty i żywopłoty, ciągnące się po parę wiorst. Ale co znowu jest ciekawym: oto, że w plocie co kilkaset kroków znajduje się pomalowany na biało kołowrót. Płot zabezpiecza plony od najazdu, bydła, a kołowrót pozwala wejść tam człowiekowi. Dzięki tym urządzeniom pole przestaje być gołą ziemią, a staje się niby budowlą. Drogi polne wyglądają nieźle, a mostki na nich są przyzwoite, chociaż w pewnym miejscu widziałem mostek bardzo zły: bez poręczy i z powyłamywanymi deskami....
Brandenburgia, którą od świtu przebiega nasz pociąg, jest kolebką dzisiejszego Niemieckiego Cesarstwa. W XV wieku dynastia Hohenzollernów władała tylko tą posiadłością mającą około 800 mil kwadratowych powierzchni i milion mieszkańców. A dzisiaj książęta tego domu rozkazują państwu, które posiada 12 razy więcej ziemi i 50 razy więcej ludności. Ale i sama Brandenburgia zmieniła się w ciągu kilku wieków i obecnie liczy przeszło 4 miliony ludności. Ma to być kraj na ogół biorąc piaszczysty i mało urodzajny; posiada jednakże okolice żyznei piękne, szczególniej nad wodami: Szprewą, Hawelą i Odrą.
Z produktów rolnych udają się w tej prowincji kartofle, buraki, tytuń, ogórki, chrzan. Słynną ma być także hodowla owiec. Za to przemysł stoi wysoko i wyrabia sukna, materie wełniane, przedmioty żelazne, mosiężne i stalowe, wreszcie tak zwane towary krótkie, skórzane, porcelanę, szkło, cegłę i masę kamienną.
Pominąwszy Berlin, w Brandenburgii, znajduje się: 8 miast liczących od 20 do 55 tysięcy ludności, 12 mających 10 do 20 tysięcy mieszkańców i ze 36 miasteczek z ludnością niżej 10 tysięcy. W każdym zaś istnieje po kilka i kilkanaście fabryk wyrabiających najrozmaitsze przedmioty, począwszy od nici kończąc na płótnach i suknach, od złotej biżuterii do wodnych statków i kotłów parowych.
Bardzo często można słyszeć klątwy na życie miejskie i pochwały wsi. W mieście, mówimy, jest ciasno; na wsi luźno; w mieście nie tylko brakuje powietrza, ale jeszczunosi się mnóstwo zarazków; na wsi człowiek jest bliższym natury i jej kojących wpływów. W mieście nędza występuje daleko ostrzej aniżeli na wsi, gdzie przynajmniej nie umiera się z głodu. Miasto w końcu jest siedliskiem rozpusty i nadużyć, nie znanych wsiom itd. Wszystko to prawda, niemniej jednak wsie i miasta są podstawowymi organami życia społecznego i wzajemnie uzupełniają się. Wieś dostarcza zboża, jarzyn, owoców i mięsa, z których miasto wyrabia konserwy.
Wieś daje drzewo, kamień i metale, z których miasto robi sprzęty, narzędzia, buduje gmachy, rzeźbi posągi. Wieś dostarcza ludzi silnych i zdrowych, ale surowych, których dopiero miasto przerabia na wytwornych rzemieślników albo artystów i uczonych. Krótko mówiąc, jeżeli społeczeństwo jest organizmem, to w nim wieś pełni funkcję organów wydobywających z natury materiały surowe, miasto zaś jest tym organem, który owe materiały przerabia, utrwala i uszlachetnia. Wieś jest jakby ustami narodu, miasto jego żołądkiem i ogniskiem życia duchowego. Otóż łatwo pojąć, że im więcej jest w pewnym społeczeństwie organów „przerabiających" i ognisk duchowych, tym bogactwa krajowe przynoszą więcej korzyści, są lepiej zużytkowywane, a cywilizacja jaśniejszym błyszczy światłem.
My na przykład mamy drzewo, len, wełnę, lecz zamiast przerabiać na miejscu, wysyłamy je za granicę i dopiero stamtąd otrzymujemy piękniejsze sprzęty, lepsze gatunki sukien i płócien, co naraża nas na wielkie straty. Niemcy tych strat nie ponoszą, gdyż posiadają dostateczną liczbę organów przerabiających, czyli — miast.
Na ogół biorąc w Cesarstwie Niemieckim znajduje się 376 miast liczących więcej niż 10 tysięcy mieszkańców. O miasteczkach nie wspomina wykaz, jaki mamy pod ręką.
Z tej cyfry wynika, że jedno miasto w Niemczech przypada na 133 tysiące ludności i 1.450 kilometrów kwadratowych powierzchni. Wieśniak ma — najwyżej — 3 mile do miasta, gdzie są fabryki, sklepy i szkoła, gdzie może sprzedać swoje produkta, kupić, co mu potrzeba, kształcić nieco lepiej swoje potomstwo itd. W Królestwie Polskim liczy się 125 miast, jedno więc przypada na 80 tysięcy mieszkańców i 1.000 kilometrów kwadratowych powierzchni. Stosunek niby to korzystniejszy aniżeli w Niemczech. Na nieszczęście, w miastach naszych przemysł i oświata nie stoją zbyt wysoko ani zbyt korzystnie oddziaływają na życie społeczeństwa. Ciekawym jest podział ludności według miejsca zamieszkania i zajęć. Kiedy u nas (w r. 1866) ze 100 mieszkańców tylko 25 żyło w miastach, a 75 na wsiach i stosunek ten do dziś dnia niewiele się zmienił, w Niemczech na wsi mieszka zaledwie 47 — 50%, a 50 do 53% w mieście.
Z tego zapewne powodu, że posiadamy ogromną liczbę wieśniaków a niewielu mieszczan, panowała u nas moda nazywania się z wielką dumą „narodem rolniczym". Jest to fałsz i przesąd, w porównaniu bowiem z Niemcami nie mamy prawa nazywać się „narodem rolniczym". Rolnikiem jest ten, kto wydobywa z ziemi najwięcej zboża i drzewa, z krów najwięcej mleka, z owiec — wełny, z wołów mięsa, z koni najwięcej pracy. I Niemcy rzeczywiście wydobywają z gospodarstw wiejskich co tylko można, ale nie my. My jesteśmy po prostu narodem półbarbarzyńskim, który przeważnie mieszka na wsiach nie dlatego, że miłuje swoją ziemię i kocha naturę, ale dlatego, że jeszcze nie wyrobił w sobie zdolności do prac mieszczańskich wymagających większej siły, zręczności i inteligencji aniżeli nędzna uprawa roli....
Ludy mniej dojrzałe znajdą tu nakreśloną drogę, po której muszą wstępować na wyższy stopień cywilizacji. Rodzice zaś mają tu cenne wskazówki co do wybierania zawodu dla potomków. Wskazówki te, niestety, po największej części są wprost przeciwne kursującym u nas poglądom. Ileż to razy np. korespondenci prowincjonalni narzekają na brak rąk do robót wiejskich, a każdy wypadek wyniesienia się chłopa do miasta przejmuje ich strachem? Tymczasem u nas jest o 50 proc.za dużo ludzi na wsi i właśnie należałoby wytworzyć ruch, który wiejską ludność kierowałby domiejskich zajęć, do rzemiosł i handlu...
Klasy inteligentne w Niemczech stanowią ledwie 7 proc. ludności, zaś pozostałe 93 proc. zajmują się rolnictwem, przemysłem, handlem. Więcej zatem szans powodzenia w życiu będzie miał młodzieniec kształcący się w kierunku „praktycznym" aniżeli taki, który chce zostać lekarzem, inżynierem, artystą itp. Nie znaczy to jednak, że społeczeństwo powinno wyrzec się np. studiów uniwersyteckich. Ludzie bowiem, którzy kończą wyższe zakłady naukowe (uniwersytety, politechniki, akademie sztuk pięknych), tworzą w Niemczech 7 proc, co w naszych stosunkach odpowiada 700 tys. jednostek. Mamy zatem dosyć miejsca dla pracowników praktycznych i teoretycznych, i to jest pożądane, ażeby: uboga młodzież zwracała się do przemysłu i handlu, a zamożni do uniwersytetów. Rozumie się, nie dla zabijania tam czasu, ale — zdobycia wyższej wiedzy.
Poznaliśmy dwa wielkie organy społeczeństwa niemieckiego: wsie, które są jakby ustami czerpiącymi z natury potrzebne materiały i — miasta, które niby żołądki przerabiają zdobyte materiały. W miastach obok tego mieszczą się, niby system nerwowy, inteligentne klasy narodu, które kierują jego pracami i uszlachetniają, uduchowniają wyroby. Z kolei musimy poznać trzeci wielki organ społeczny: środki komunikacyjne. Jedne z nich jak drogi żelazne służą do przenoszenia ludzi i towarów: są to niby żyły i arterie w ciele ludzkim. Inne jak druty telegraficzne przenoszą tylko myśli ludzkie, a raczej drgnienia i te są jakby nitkami nerwowymi.
Mechanizm ruchu komunikacyjnego jest bardzo prosty. Z pewnej na przykład wsi w ciągu całego roku wywozi się do miast kilkaset korcy zboża, kilkadziesiąt sztuk bydła, drzewo, wełnę, owoce, wreszcie kilkoro dzieci do szkoły średniej. W ciągu tego samego roku przybywa z miasta do wsi: kilkanaście sprzętów, ubrań, beczki piwa, pługi i brony, lekarstwa a nadto: nauczyciel elementarny, pomocnik aptekarski, cieśla itp. Tym sposobem między wsiami i miastami utrzymuje się nieustanne krążenie ludzi i przedmiotów: ze wsi wyjeżdżają do miast materiały surowe, z miast wracają do wsi przedmioty i ludzie już wyrobieni.
Łatwo pojąć, że im liczniejszymi są środki komunikacyjne, tym ruch ludzi i towarów dokonywa się częściej, a życie społeczne zamiast wlec się jak smoła po piasku kipi niby gorąca woda w kotle. Otóż w Niemczech tak potężnych środków komunikacyjnych jak szosy, a nade wszystko — koleje żelazne, jest bardzo wiele. Z dużych państw europejskich tylko Wielka Brytania ma Więcej kolei aniżeli Niemcy; zaś Francja ma ich mniej. Długość dróg żelaznych w Niemczech wynosi przeszło 44 tysiące, a we Francji niecałe 39 tysięcy kilometrów. W Niemczech na 100 kilometrów kwadr. powierzchni kraju przypada 8 kilometrów kolei, a we Francji tylko 7.
Jest to poważna strata i ciężko może zaważyć w wypadku wojny! Linie telegraficzne odgrywają rolę nerwów i rozumie się, że im więcej jest tych linii, tym łatwiej porozumiewać się ze sobą mogą ludzie z rozmaitych okolic. Otóż Niemcy mają 117 tysięcy kilometrów linii telegraficznych, Francja 96 tysięcy; w Niemczech na 100 kilometrów kwadr. przypada 21 kilometrów telegrafu, we Francji na taką samą powierzchnię tylko 18 kilometrów telegrafu. „Wrażliwość" zatem albo „czucie" społeczeństwa niemieckiego jest cokolwiek większe aniżeli francuskiego.
I „ruchliwość" Niemców, choć nazywamy ich narodem „ociężałym", jest bardzo znaczna. Dowodzi tego statystyka kolejowa za pomocą dwu rubryk. Jedna wskazuje, jak często mieszkaniec pewnego kraju jeździ koleją żelazną, druga — ile kilometrów przejeżdża w ciągu roku? Pod tymi względami istnieją kolosalne różnice między narodami. Podczas gdy Włoch jeździ koleją raz lub dwa razy na rok, Anglik jeździ 20 razy, Amerykanin 23 razy. Gdy Austriak odbywa 3 lub 4 podróże rocznie, a Węgier tylko 2, Szwajcar korzysta z kolei 13 razy, a Belgijczyk 14 razy na rok. Otóż według tej tablicy Niemiec 9 do 10 razy rocznie jeździ koleją, a Francuz ośm razy, choć zdawałoby się, że powinno być przeciwnie. Co do ilości kilometrów przejechanych średnio przez każdego mieszkańca w ciągu roku, dowiadujemy się, że przeciętny Włoch przejeżdża rocznie 74 kilometry, a Belgijczyk 300, Niemiec 237 km, a Francuz 244...
A my? ... Nie posiadam cyfr pod ręką, zdaje mi się jednak, iż nie bardzo omylę się przypuszczając, że — przeciętny mieszkaniec Królestwa odbywa jedną podróż kolejową na rok lub na dwa lata i że przejeżdża Około pięćdziesięciu wiorst. Z tych cyfr niech czytelnik wyprowadzi wniosek o naszej nieruchomości, w porównaniu z ruchliwością Europy zachodniej...
W swoich “Kartkach z podróży. Berlin”, tak opisał ówczesne miasto i twierdzą:
Godzina pół do piątej rano; jesteśmy w Kustriniu, fortecy zbudowanej przy ujściu Warty do Odry. Z okien wagonu widać dużą wodę, dwa żelazne mosty i bastion, a przy nim pruskiego szyldwacha.
Z górą przed 150 laty w tutejszym zamku odsiadywał więzienie Fryderyk Wielki, jeszcze jako następca tronu. Dostał się do kozy za zamiar ucieczki od swego ojca, założyciela przyszłej potęgi Prus, o którego złości i skąpstwie pisała rodzona córka:
„Zupełnie nie mam brzucha, gdyż brat i ja pijamy tylko białą kawę i jadamy suszone wiśnie. Widać dla kompensaty karmią nas krzywdą i obelgami".
Fryderyk Wilhelm I głodząc i tyranizując własne dzieci, na jedną rzecz nie skąpił pieniędzy — na żołnierzy. Kupował ich po 2.400, po 12 tysięcy franków, a nawet za pewnego Irlandczyka mającego 7 stóp wzrostu zapłacił przeszło 30 tysięcy franków. Fryderyk Wilhelm I tak kochał ludzi ogromnych, że nawet próbował wytworzyć ich rasę. I w tym celu żenił swoich grenadierów z najwyższymi i najsilniejszymi dziewczętami. Pomimo takich dziwactw, umierając zostawił Fryderykowi II 37 milionów franków i 76 tysięcy żołnierzy. Miał więc czym obetrzeć łzy dawniejszy więzień z Kostrzynia. Dzisiaj Kostrzyn posiada ze 17 tysięcy mieszkańców, fabryki maszyn, cygar, słodu, krochmalu. Jest tu także młyn parowy, browar, fabryki wyrobów miedzianych i mosiężnych. Następca tronu. Dostał się do kozy za zamiar ucieczki od swego ojca, założyciela przyszłej potęgi Prus, o którego złości i skąpstwie pisała rodzona córka: „Zupełnie nie mam brzucha, gdyż brat i ja pijamy tylko białą kawę i jadamy suszone wiśnie. Widać dla kompensaty karmią nas krzywdą i obelgami".
Fryderyk Wilhelm I głodząc i tyranizując własne dzieci, na jedną rzecz nie skąpił pieniędzy — na żołnierzy. Kupował ich po 2.400, po 12 tysięcy franków, a nawet za pewnego Irlandczyka mającego 7 stóp wzrostu zapłacił przeszło 30 tysięcy franków.
Fryderyk Wilhelm I tak kochał ludzi ogromnych, że nawet próbował wytworzyć ich rasę. I w tym celu żenił swoich grenadierów z najwyższymi i najsilniejszymi dziewczętami. Pomimo takich dziwactw, umierając zostawił Fryderykowi II 37 milionów franków i 76 tysięcy żołnierzy. Miał więc czym obetrzeć łzy dawniejszy więzień z Kostrzynia. Dzisiaj Kostrzyn posiada ze 17 tysięcy mieszkańców, fabryki maszyn, cygar, słodu, krochmalu. Jest tu także młyn parowy, browar, fabryki wyrobów miedzianych i mosiężnych.
I okolica za Kostrzyniem wcale nie przypomina mazowieckich piasków. Co chwilę wymijamy pagórki, zaklęśnięte doliny, pola wysadzone drzewami i obwiedzione żywopłotem, lasy, jeziorka. Nagle wjeżdżamy na rozległą, pełną zieloności równinę, a w parę minut znajdujemy się na szczycie pagórka, skąd znowu widać: dolinki, jeziorka, lasy, a tu i owdzie eleganckie pałacyki...
Z obu stron linii kolejowej ciągną się dwa nieskończone szeregi słupów telegraficznych. Zdaje mi się, że na prawo słupy są jak u nas podobne do litery I wielkiego, a na lewo stoją jakieś rusztowańka podobne do litery A. Może mylę się co do kształtu słupów, ale jestem pewny, że na każdym opiera się mnóstwo drutów.
Wśród drogi często spotykamy długie pociągi towarowe, które od Berlina toczą się ku wschodowi. Wiele zresztą innych znaków na niebie i ziemi zapowiada, że zbliżamy się do stolicy. Szybko mijają nas pola i ogrody; natura zaczyna ustępować na drugi plan wobec dzieł ludzkich. Nie zwracam' już uwagi na drzewa, ale na fabryki ukazujące się coraz częściej; nie patrzę na krzaki bzu, ale na murowane wille, niekiedy bardzo ładne. Budowle ukazujące się dotychczas pojedynczo coraz bardziej zbliżają się do siebie, zaczynają tracić charakter indywidualny i zamieniają się na nieprzerwany szereg domów tworząc ulicę.
Chyba to już Berlin? — zapytuję sędziego.. Jeszcze nie...
O g. 6 rano okolica zmieniła się zupełnie: zamiast pól, drzew, zapachów — występują place, murowane budynki, hałasy i dymy. Plant kolei z obu stron gęsto zabudowany robi chwilami wrażenie, jakbyśmy dojeżdżali do Warszawy od rogatek Jerozolimskich. Są jednak duże różnice. Kominów fabrycznych widać bez porównania więcej aniżeli u nas. Wysoko na ścianach domów unoszą się nazwiska fabryk i fabrykantów układane z ogromnych liter. Na lewo mignęła woda — najpierw gdzieś z daleka, potem bliżej. Potem zamiast budynków fabrycznych poczynają ukazywać się całe szeregi domów mieszkalnych, jakbyśmy jechali środkiem ulicy.
Wtem — co u Pana Boga!... Mijamy dziwny most, pod którym ... chodzą ludzie i jeżdżą dorożki... A teraz nasz pociąg toczy się tak blisko domów, że z okien wagonu mogę zaglądać w okna mieszkań, ale nie parterowych tylko... leżących na pierwszym piętrze! … Istotnie, już nie jedziemy po ziemi, jak nakazuje przyzwoitość, ale — po murowanym wiadukcie wysokim na piętro. Z początku myślałem, że wiadukt zaraz się skończy; widzę jednak, że on ciągnie się przez całe wiorsty ponad ulicami, niekiedy i nad rzeką.
O g. 6 m. 15 z rana pociąg nasz nareszcie stanął. Sędzia G. i ja wysiedliśmy z wagonu i, niby dwa kwiaty, znaleźliśmy się w budynku przypominającym olbrzymią oranżerię. Jest to dworzec kolei miejskiej Friedrichstrasse Bahnhof*** Jego podłoga wznosi się na piętro nad poziom ulicy, jest przykryta dachem cylindrycznym, wysokim może na dwa piętra, a zbudowanym z żelaznych obręczy i szklanych tafli. Wagony, lokomotywy, podróżni wyglądają tu jakby pod kloszem. Dworzec ma ze 200 kroków długości i ze 60 szerokości, jego zaś podłoga dzieli się na trzy pasy: prawy i lewy — po którym jeżdżą wagony i środkowy — gdzie czekają podróżni. Oprócz nas, przybyłych zza granicy, chodzili i siedzieli tutaj ludzie miejscowi, na coś oczekujący. Wtem od zachodu bez świstania zajechał pociąg: w wagonach pootwierały się drzwiczki, zaczęli wyskakiwać podróżni, a ich miejsca zajęli oczekujący. Potem drzwiczki zatrzasnęły się i pociąg ruszył bez gwizdań na wschód. Jeszcze nie ochłonąłem ze zdziwienia, aliści wpadł nowy pociąg, tym razem ze wschodu. Znowu otworzyły się drzwi wagonów, jedni podróżni wysiedli, drudzy szybko wsiedli i — potoczyli się na wschód.
Wszystko to dzieje się bez nawoływań, bez dzwonków, bez konduktorów, pod ogromnym szklanym dachem, o piętro nad ulicami. Są to pociągi drogi żelaznej Śródmiejskiej, które przebiegają tędy co 4 minuty na wschód i zachód. Ile zaś osób korzysta z tej komunikacji, dowodzi fakt, że w roku 1892 z samego dworca Friedrichstrasse wyjechało 52/2 milionów podróżnych....”.
Józef Piątkowski
***Friedrichstrasse Bahnhof -Stacja Berlin Friedrichstraße,to stacja Deutsche Bahn w dzielnicy Mittena trasie Stadtbahn pomiędzy Friedrichstrasse a Szprewą. Obecnie ze stacji przesiadkowej korzysta codziennie blisko 300 000 podróżnych oraz gości.